Wasze historie

Historia Justyny

Depresja to w mojej rodzinie znany motyw – mój dziadek popełnił samobójstwo, moja mama po moim urodzeniu cierpiała na ciężką depresję poporodową. 22 lata później, z powodu nawrotu depresji, mama targnęła się na swoje życie. Na depresję leczyła się moja siostra, moje ciotki. Według lekarzy to u nas choroba dziedziczna. Pierwszy raz zmagałam się z depresją, gdy miałam 16 lat.

Mój najgłębszy epizod depresyjny przyszedł w wieku 23 lat. Moi rodzice właśnie umarli, a ja samotnie wychowywałam małego synka. Mimo że rodzice chodzili do kościoła przez całe życie, widziałam jak odchodzili z tego świata bez nadziei na wieczność. Pozostałam z przekonaniem, że religia i Jezus to płytka duchowość bez odpowiedzi na najważniejsze życiowe pytania. Przez kilka lat negowałam swoje złe samopoczucie. Zaczęłam pracę jako dziennikarka, żyłam intensywnie, szukałam miłości. W środku czułam, że otchłań przenika mój umysł i moją duszę. Czułam paraliżujący lęk i głęboko potrzebowałam ratunku.

Moje ciało chorowało. Byłam blada, trzęsłam się z zimna i ze strachu, nie jadłam i nie spałam. Chwilowe ukojenie dawał mi alkohol, ale następnego dnia czułam się jeszcze gorzej. Pomogły mi leki przeciwdepresyjne, które podniosły poziom neuroprzekaźników w moim mózgu. To dzięki lekom wstałam z łóżka, zaczęłam zajmować się synem, wróciłam do relacji z przyjaciółmi. Ten etap fizycznego zdrowienia przyniósł mi dużą ulgę, ale wiedziałam, że muszę zająć się swoim umysłem, żeby w pełni wyzdrowieć. Poszłam na terapię.

Podczas terapii doświadczyłam bardzo ważnego procesu wybaczenia moim rodzicom. Wcześniej to uczucie jak trucizna, sączyło się do mojego serca. Czułam, że w środku jestem pełna gniewu i jadu, który sprawiał, że choruję. Na terapii zrozumiałam też, że wyrażanie uczuć jest zdrowe i bezpieczne dla mnie. Jednocześnie odkryłam, że moje uczucia nie są rzeczywistością i mogą mnie zwodzić.

Zdrowienie mojego umysłu było momentem, w którym zaczęłam szukać duchowej rzeczywistości. Wcześniej obezwładniający strach oddalał mnie od Boga o lata świetlne. Depresja, jak dźwiękoszczelna szyba, oddzielała mnie od Bożego głosu. Zaczęłam chodzić na grupę domową, którą prowadzili moi przyjaciele. Czytaliśmy Biblię, rozmawialiśmy o Jezusie. W jego słowach widziałam wiele z tego, co przerabiałam na terapii – na temat miłości do siebie, wybaczania, zaufania, uważności, strachu i miłości.To był czas zmagań. Musiałam zderzyć się ze stereotypem Boga i Jezusa, który tkwił we mnie. Okazało się, że dużo łatwiej było mi wierzyć w pustkę, niż wierzyć w Boga i perspektywę wieczności z nim! W trakcie tych zmagań musiałam dokonać wewnętrznego wyboru. Przyjęłam, że wierzę w Boga i wierzę Bogu. Podjęłam decyzję wbrew temu, co wybierał mój przepełniony wątpliwościami umysł – czyli wbrew wierze w nicość.

Chodziłam z tą myślą, modliłam się, czytałam słowa Jezusa. Szukałam go i chciałam wierzyć.
To był proces, ale po wielu miesiącach przyszedł przełom, który sprawił, że w pewnej chwili spotkałam się z Bożą duchową rzeczywistością. To było przejmujące i poruszające doświadczenie, które do dziś pielęgnuję w swoim sercu.

Jako ludzie jesteśmy ciałem, umysłem i duchem. I to te trzy sfery potrzebowały u mnie leczenia i uzdrowienia. Wierzę, że każdy z nas jest unikalnym Bożym dzieckiem, ale też sumą doświadczeń, wzorców, wychowania. Niektórzy są uzdrawiani w jednej chwili. W moim przypadku Bóg przedarł się przez mury we mnie i postawił na mojej drodze lekarzy i terapeutów. Ci otworzyli mi drogę do duchowego narodzenia na nowo. Moi przyjaciele z grupy domowej zasiali ziarno – aby ono wyrosło, mój umysł musiał przejść przez długotrwały proces.

Czy depresja zniknęła z mojego życia? Nie. W tej chwili mój syn leczy się na depresję. W czasie pandemii już dwa razy był hospitalizowany. Jednak chociaż nasze rodzinne zmagania nie zniknęły, to całkowicie zmieniła się moja perspektywa. Moim duchowym fundamentem jest Jezus – źródło miłości i życia. Skupiam się na nim. Odwracam mój umysł od depresyjnej otchłani. Jestem po stronie światła i życia, a nie nicości.

Historia Kasi

Miałam trudne dzieciństwo. Mój ojciec nadużywał alkoholu, a mama bardzo często imprezowała razem z nim. To były te szalone lata 90., a moi rodzice prowadzili rock`n`rolowe życie. W dzieciństwie doświadczyłam przemocy fizycznej, psychicznej jak również seksualnej.

Kiedy miałam 15 lat czułam już ogromną niechęć i awersję do mężczyzn, nie czułam się przy nich bezpiecznie. Natomiast bardzo dobrze czułam się w towarzystwie koleżanek, przyjaciółek i wtedy pomyślałam, że chyba jestem odmiennej orientacji. Świat zawalił mi się po raz kolejny. Bo kiedy byłam małą dziewczynką, modliłam się do Boga, żeby tata wrócił trzeźwy, a on wciąż wracał pijany i bił, a teraz jeszcze to mnie spotkało. Stwierdziłam, że Boga chyba nie ma, bo mnie nie wysłuchuje, a gdyby był, to to wszystko nie wydarzyłoby się na pewno w życiu jednej małej dziewczynki. Bałam się, że jak tata się dowie, to mnie zabije albo że jak ludzie się dowiedzą, to zamkną mnie w psychiatryku. W moim miasteczku nie znałam nikogo takiego jak ja.

Czułam się inna i niezrozumiana przez nikogo, wciąż cierpiałam i czułam ból. Wtedy bardzo chciałam przestać istnieć, chciałam umrzeć. Dwukrotna próba samobójcza zakończona niepowodzeniem sprawiła, że poczułam się jeszcze bardziej beznadziejnie, a chwilę później po raz pierwszy upiłam się i poczułam, że alkohol to cudowny lek na całe zło. Koniec gimnazjum i całe liceum to był już czas systematycznego popijania, w liceum doszła marihuana. Po maturze wyjechałam na studia gdzie rzuciłam się w wir życia studenckiego. Alkohol, narkotyki, papierosy, problemy z prawem… Poczułam, że wszystko mi wolno, poczułam tą złudną wolność. Ostatecznie na trzecim roku zostałam wyrzucona ze studiów ponieważ miałam tyle zaległości, że nie byłam w stanie ich nadrobić. Przez kolejny rok zatraciłam się w imprezowaniu po kilka razy w tygodniu, ale ten rok bardzo mnie zmęczył i zniszczył fizycznie (m.in. utrata wagi do 47 kg), byłam wrakiem, cieniem człowieka. Po wielu sytuacjach, które skończyły się bardzo źle – liczne pobyty w szpitalach, uszkodzenia ciała i narządów wewnętrznych, utraty dokumentów, pobyty w różnych miejscach, w których nie chciałam być, i z ludźmi, z którymi nie chciałabym mieć do czynienia – postanowiłam się otrząsnąć i coś zmienić, coś ze sobą zrobić, w myśl zasady „nowy rok, nowa ja”.

Postanowiłam zerwać z imprezowaniem i spróbować powrócić do sportu. Zaczęłam biegać. Weszłam w to całą sobą. Środowisko biegowe mnie wchłonęło, zaczęłam regularnie trenować i robić szybkie postępy. Już po kilku miesiącach zaczęłam osiągać sukcesy w lokalnych zawodach i stawać na podium, jednak ta radość nie trwała długo. Te wszystkie sukcesy cieszyły mnie tylko przez chwilę, a gdy wracałam do domu to siadałam w kącie i płakałam.

Moje wnętrze trawiły nie do opisania smutek, cierpienie, pustka. Nie potrafiłam tego wyjaśnić. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Po jakimś czasie zaczęła do mnie powracać stara towarzyszka – butelka. Tym razem była bardziej przebiegła. Już nie występowałam jako „królowa życia”, imprezowiczka, ale piłam dyskretnie, sama, w domu. Coraz częściej odpuszczałam sport, a z czasem już nie robiłam sobie przerw od biegania na picie tylko przerwy od picia na bieganie. Przestałam biegać w ogóle, a moi przyjaciele zaczęli się o mnie martwić. Zaproponowali mi terapię odwykową albo udział w spotkaniach jednej z grup AA. Długo nie dawałam się przekonać, nie widząc problemu, a nawet próbując udawać, że „przecież mogę nie pić” i że przesadzają. Wtedy uświadomiłam sobie, że mają rację i że nie umiem już żyć bez alkoholu. Miałam dopiero 24 lata, kilkadziesiąt tysięcy długu i byłam uzależniona. A przecież nigdy nie chciałam być taka, jak moi rodzice. Zadawałam sobie pytania, jak i kiedy to się stało?

Rozpoczęłam proces zdrowienia poprzez spotkania AA i program leczenia uzależnień. Skończyłam go po roku i to była pierwsza i jedyna rzecz, którą byłam zdeterminowana zrobić od początku do końca i uczciwie. Problem polegał na tym, że wspólnota i program były oparte na duchowości i Bogu (jakkolwiek każdy Go pojmował), a ja byłam osobą niewierzącą. Nawet „niewierzącą” to mało powiedziane. Byłam nastawiona „anty” do Boga, modlenia się, jakiegokolwiek kościoła i jakiejkolwiek formy kultu, wręcz szydziłam z osób wierzących i modlących się. A tam każde spotkanie zaczynało i kończyło się modlitwą. Mało tego, jednym z zaleceń programu była poranna i wieczorna modlitwa oraz modlitwa w momentach trudnych w ciągu dnia.

Początkowo byłam zażenowana i sfrustrowana tym, że mam to robić. Traktowałam to jak przykry obowiązek, którego zresztą się wstydziłam. Nie umiałam się modlić, nie wiedziałam jak, nie znałam modlitw ani Boga, więc robiłam to tylko w domu, w swoim pokoju albo w łazience. Wstydziłam się i nie chciałam, żeby ktoś z domowników widział, że się modlę. Nikt w domu tego nie robił. Nie praktykowaliśmy w ogóle. Oczywiście nie umiałam się modlić, nie wiedziałam jak, nie wiedziałam, co mówić. Poprosiłam koleżankę, żeby napisała mi jakieś 2-3 modlitwy na kartce, ale podkreśliłam, że mają być neutralne, nie np. do Jezusa, o tym nie było mowy, tylko po prostu do Boga, bez nazywania Go konkretnie.

Dostałam modlitwy na kartkach i początkowo tylko je czytałam. Myślałam, że modlić się trzeba na kolanach. Nawet jedną poduszkę w pokoju poświęciłam do klęczenia, żeby mnie kolana nie bolały. Myślałam, że jeżeli Bóg jest i wysłuchuje, to albo w kościele, albo jak się modli na kolanach. Kiedy klęczałam w pokoju i modliłam się, za każdym razem nasłuchiwałam, czy ktoś z domowników nie idzie i wtedy zrywałam się na równe nogi, że niby nic się nie dzieje, że poduszka mi upadła na podłogę. Miałam poczucie wewnętrznego wstydu i obciachu. Nie wiem, czego wtedy oczekiwałam, ale byłam sfrustrowana, że to robię i że nic się nie dzieje. Dopiero po jakimś czasie zaczęłam dostrzegać efekty. Zmianę nastroju, zachowania, samopoczucia. Jako racjonalistka zaczęłam zauważać rzeczy, których nie potrafiłam wytłumaczyć rozumem i zaczęłam przekonywać się, że chyba jednak coś w tym musi być. Uznałam istnienie tzw. siły wyższej, która kieruje światem i zaczęłam nazywać ją Bogiem, ale tylko dlatego, że było krócej i łatwiej.

Mój optymizm nie trwał długo. W moim sercu nadal była pustka, której „siła wyższa” nie była w stanie wypełnić. Po mniej więcej roku wróciła depresja, bezsenne noce i dni spędzone w łóżku bez siły do życia oraz cierpienie trawiące mnie od środka. Trafiłam do szpitala, otrzymałam diagnozę i zaczęłam się leczyć z powodu depresji i zaburzeń osobowości. Tutaj znów zauważyłam, że leki psychotropowe pomagają mi nie czuć cierpienia. W ogóle nic nie czuć. Więc zaczęłam brać ich coraz więcej i więcej, żeby przynieść sobie ulgę. Odurzałam się nimi przez kilka miesięcy, aż przyszedł dzień, że sięgnęłam znów po alkohol i zaczęłam je ze sobą łączyć. Zostałam wyrzucona z pracy. Myślałam, że nigdy z tego nie wyjdę i pragnęłam tylko śmierci. Ale już wtedy wiedziałam, że istnieje jakiś Bóg i że muszę to wszystko przetrwać, że On mnie z tego wyciągnie. Moja wiara była maleńka jak ziarenko gorczycy. W tym samym czasie moja młodsza siostra trafiła do aresztu, a mama do szpitala. Nie umiałam sobie poradzić z niczym. Pewnego późnego wieczoru leżałam na ławce w parku pijana, z myślami samobójczymi i wtedy dostałam od Boga wyraźne instrukcje, co mam zrobić. Trudno to wyrazić słowami. Po prostu usłyszałam w głowie głos, który mi mówił, co mam robić.

Wzięłam do ręki telefon, weszłam w Internet i nie wiem, co wpisałam, ale pierwsze, co kliknęłam i przeczytałam, to był list do samobójcy. Przeczytałam i zaczęłam płakać. Do tej pory nie potrafię go odszukać ponownie. Drugą stroną, na którą weszłam, była strona szukającBoga.pl. Tam kliknęłam na pytanie „Jak się modlić?”. Zaczęłam czytać: „Każdy może się modlić. To szczególne doświadczenie może napełnić cię poczuciem sensu i celu życia. Odkryj, jak każdego dnia spotykać się z Bogiem w modlitwie”. Zalogowałam się i zapisałam na kurs, który przeprowadzała e-trenerka. Wtedy poznałam Basię. Zaczęłam robić ten kurs, a Basia głosiła mi Ewangelię i mówiła o Jezusie. Po raz pierwszy odrzuciłam swoje uprzedzenia i zaczęłam słuchać Ewangelii o Jezusie. Przestałam pić alkohol, w ciągu dwóch tygodni odstawiłam leki psychotropowe, a po kilku dniach rzuciłam z dnia na dzień papierosy oraz wróciłam do sportu. Dostałam też nową fajną pracę, której nie szukałam, kolega mi ją znalazł.

W ciągu dwóch miesięcy wyszłam na prostą, ale moja siostra nadal była w areszcie. Wraz z Basią zaczęłyśmy modlić się o moją siostrę, a ona zaczęła modlić się w więzieniu, o czym powiedziała mi dopiero później. Po 3 miesiącach aresztu przyszła decyzja, że ma być on przedłużony o kolejne 3 miesiące. Pamiętam dzień, w którym byłam na widzeniu i moja siostra strasznie płakała, że do końca roku nie wyjdzie i że na święta nie będzie w domu. Myślałam, że serce mi pęknie. Gdy wracałam z widzenia, zaczęłam się modlić:
– Panie Boże, jestem sto razy gorszą osobą niż moja siostra i to ja powinnam tam siedzieć zamiast niej – modliłam się i płakałam w autobusie, że przecież kradłam pieniądze na alkohol itd. – Panie Boże wiem, że jesteś i że możesz wszystko, że jesteś w stanie nam pomóc. Proszę cię zrób coś i nam pomóż, bo ja tego nie wytrzymam.
Jechałam, płakałam i modliłam się. Na drugi dzień zadzwonił do mnie adwokat mojej siostry.
– Twoja siostra może jutro wyjść do domu.
Nie wierzyłam w to, co słyszę.
– Jak to?! – zapytałam.
– Sąd wyznaczył kaucję 5 tys. zł, jeśli jutro ją wpłacisz, to siostra od razu wyjdzie do domu – wyjaśnił.

W ciągu godziny zorganizowałam 5 tysięcy, na drugi dzień siostra wyszła do domu. Kolejnego dnia poszłyśmy pierwszy raz do kościoła, który wskazała mi moja trenerka Basia. Tam trafiłyśmy na kazanie o Józefie, który był w więzieniu. Moja siostra płakała jak dziecko, ja nie mogłam pozbierać szczęki z podłogi. Chwyciłyśmy się tego, jak tonący brzytwy. Zaczęłyśmy chodzić na kurs Alpha, a trzy tygodnie później oddałyśmy swoje życie Jezusowi i przyjęłyśmy chrzest.

Po dziś dzień żyjemy dobrze z Panem Bogiem, obie mamy dobrą pracę, a ja dodatkowo rozpoczęłam studia teologiczne, by jeszcze lepiej poznać Boga i móc służyć Jemu i ludziom wokół mnie, którzy tak jak ja kiedyś potrzebują odnaleźć sens swojego życia.

Po drodze wydarzyło się wiele dobrych rzeczy. Dzięki pomocy Boga wybaczyłam mojemu tacie i po ośmiu latach odnowiłam z nim kontakt i relację. Przeprosiłam większość osób, które skrzywdziłam w jakikolwiek sposób. Zrobiłam porządek ze swoją przeszłością. Prosiłam Boga o to, żeby pomógł mi wybaczyć tym osobom, które mnie skrzywdziły, żebym nie miała w sobie nienawiści i nie żywiła urazy do tych ludzi. Udało się i gdy wybaczyłam mojemu tacie i chłopakowi, który w dzieciństwie mnie skrzywdził, odeszła moja awersja do mężczyzn i zaczęłam się z nimi spotykać. Poprosiłam Boga również o to, abym mogła wybaczyć sama sobie to, kim byłam, jakim człowiekiem się stałam i to, co robiłam. Wciąż jestem w procesie. Każdego dnia staram się być bliżej Boga i żyć zgodnie z Jego wolą. Moje serce jest pełne wdzięczności. Pan wyrwał mnie z objęć śmierci.

Świadectwo Wioli

On wybrał nas w Nim przed założeniem świata, abyśmy wobec niego byli święci, nienaganni i żyli w miłości. Przeznaczył nas, abyśmy przez Jezusa Chrystusa stali się Jego dziećmi,  zgodnie z życzeniem Jego woli, dla tym większej chwały Jego łaski, którą obdarzył nas w Ukochanym. (Ef. 1, 4-6)

Jestem ukochaną córką Boga, bo On sam tak zdecydował i przed założeniem świata wybrał i  w miłości przeznaczył mnie dla siebie.

Dojście do tej prawdy, dzięki której dziś jestem wolna i szczęśliwa pomimo burz w moim życiu, zajęło mi wiele lat. Krótko chcę podzielić się z Wami moją historią, by Ojcu oddać chwałę za to, że uczynił mnie swoją córką.

Wychowałam się w typowej dla mojej dzielnicy rodzinie, gdzie ojciec pił, a matka uczyła dzieci, by nikomu o tym nie mówiły.  Byłam szóstą z kolei z mojego rodzeństwa. Nie byłam najmłodszą, ale przedostatnią, tą do bicia. Nauczyłam się, jak być przylepką, maskotką, by łagodzić spory i zasłużyć na miłość. Generalnie ludzie mnie lubili, wszyscy – poza moją rodziną. Dla nich zawsze byłam inna, głupia i brzydka. NIEWYSTARCZAJĄCA .

Kiedy usłyszałam o Bogu, który mnie kocha, zapragnęłam Go poznać. Zaangażowałam się w Ruch Światło-Życie. Doświadczyłam podczas modlitwy Bożej obecności i miłości. Stało się to jak pieczęć na moim sercu, która – mimo wielu różnych trudnych przeżyć – zawsze tam była i nigdy nie mogłam zaprzeczyć temu, że Bóg jest miłością. Bardzo szybko zostałam animatorem grupy i jeszcze szybciej liderem. Ponieważ zbyt szybko zaangażowałam się w służbę, bez przemiany umysłu i zbudowania tożsamości córki Boga, stare nawyki sprowadziły mnie na manowce.

Wyszłam za mąż za człowieka, który jako pierwszy mówił mi o Bożej miłości. Dzięki niemu poznałam Boga i nawróciłam się, więc ufałam mu bezgranicznie. Byłam przekonana, że pomaganie mu to mój chrześcijański obowiązek. Moja mentalność ofiary spowodowała, że  nie tylko nie zauważyłam, że zbłądził, ale jeszcze mu  w tym pomagałam. Kiedy groziło mu więzienie, bo jako hazardzista sprzeniewierzył ogromne pieniądze, „podłożyłam się” i wzięłam winę na siebie. Wtedy myślałam, że on po prostu miał pecha, że jest lepszy ode mnie, a ja –  niewystarczająca, beznadziejna, brzydka i głupia –  zrobię coś dobrego. Znajomi nas opuścili. Większość z nich pożyczyła kasę mojemu kochanemu i jej nie odzyskała, a ja nie tylko czułam się wszystkiemu winna, ale też coraz bardziej się bałam. Zanim zrozumiałam, czym jest hazard i współuzależnienie, uważałam, że pomogę Jezusowi zbawić mojego męża, biorąc na siebie jego długi i kary.

We wrześniu 2002 roku wzięliśmy ślub. Byłam przekonana, że mój ukochany wychodzi na prostą. W maju, kiedy byłam w 7. miesiącu ciąży, usłyszałam: nie dałem rady, wszystko  się zawaliło, prawdopodobnie pójdę do więzienia. To był szok. Dlaczego Bóg nic nie zrobił, dlaczego mu nie pomógł? Odpowiedziałam sama sobie: przecież jestem ja, Bóg dał mu mnie, więc ja mu pomogę i wezmę winę na siebie. Urodził się Władek. Dobrowolnie poddałam się karze i pogrążyłam w strachu i beznadziei. Nie chciałam żyć. Choć urodziłam wymarzonego syna, myślałam, że się zabiję. Pytałam, dlaczego Bóg, który jest miłością, kocha wszystkich, tylko nie mnie. Widocznie jestem niewystarczająca, więc lepiej bym umarła. Nosiłam w torebce ostry nóż i co dzień powtarzałam sobie: muszę wytrzymać jeszcze jeden dzień dla mojego syna. Bo karmiłam go piersią. W lutym teściowie dowiedzieli się o wszystkim i kazali się nam wyprowadzić. Mieliśmy dziecko, długi, ja miałam wyrok w zawieszeniu, nie mieliśmy pracy i dachu nad głową. Wróciłam więc do mojego rodzinnego domu z dzieckiem, mężem i depresją. W maju jednak mój mąż znalazł pracę i wyprowadziliśmy się jak najdalej od mojej rodziny, która każdego dnia powtarzała mi, że mieli rację – jestem zerem.

Żyłam  w takim strachu przed komornikami, wierzycielami i policją, że pracowałam w domu jako teleankieterka. Mój mąż był przedstawicielem handlowym i gdy wracał na weekend do domu, to wyprowadzał mnie na spacer, bo sama bałam się wyjść nawet na klatkę schodową. Jednak ilekroć byłam u kresu wytrzymałości i chciałam się zabić, działo się coś, co krzyżowało moje plany. Dziś wiem, że Bóg chciał, bym żyła.

Tęskniłam za kościołem, za atmosferą modlitwy. Z powodu długów i przeprowadzek nie byłam już liderem, właściwie oboje przestaliśmy działać w kościele. Kiedy przeprowadziliśmy się do Wrocławia, zaczęłam się modlić, bym mogła wrócić do kościoła. Nie rozumiałam, dlaczego Bóg pozwolił na to piekło, w którym żyliśmy, tęskniłam za Jego obecnością. Więc modliłam się.

Chociaż mój mąż dużo pracował, nie widziałam, by nasze długi malały. Pieniędzy ciągle brakowało. Nie rozumiałam tego. Aż pewnego dnia odkryłam, że to nie pech, tylko hazard. W któryś czwartek mąż wyjechał w delegację. Uśpiłam naszego 3-letniego syna i zaczęłam czytać w Internecie o hazardzie. Byłam przerażona. W piątek skontaktowałam się z założycielami forum dla hazardzistów i ich rodzin i umówiłam się z nimi na spotkanie. Wiedziałam, że potrzebujemy pomocy. Umówiono mnie z psychologiem. Psycholog poprosił, bym namówiła męża na spotkanie z nim, a  on przekona go do konieczności podjęcia leczenia.  Mój mąż wyszedł jednak z tego spotkania rozczarowany mną jak nigdy. Załamałam się i pojechałam się zabić. Byłam jednak tak beznadziejna, że nawet to mi nie wyszło. Wtedy od Kasi z forum dla hazardzistów usłyszałam coś, co mnie uratowało: Wiola, nic nie musisz, masz prawo czuć się źle. Wstałam więc, ubrałam się i poszukałam psychologa dla siebie. Zaczęłam terapię dla współuzależnionych i przestałam zajmować się tylko moim mężem. Dotąd czułam się winna, gdy było mu smutno, przepraszałam nawet za to, że pada deszcz. W końcu zajęłam się sobą. Jeszcze nie kochałam siebie, wręcz przeciwnie, plułam na lustro, w którym widziałam swoją twarz. Ale coś się zaczęło…

Psycholog skierowała mnie na spotkania grupy wsparcia dla współuzależnionych. W ramach programu dla współuzależnionych pojechałam na weekend do Zakroczymia. Poszłam tam do spowiedzi. Ksiądz, który mnie spowiadał, rozpłakał się i powiedział: nie znajduję w tobie winy. A wieczorem, w czasie nabożeństwa drogi krzyżowej, Bóg przemówił do mojego serca: to ja jestem Zbawicielem twojego męża, nie Ty. Ogromny ciężar spadł z moich ramion. Mój mąż, gdy przestałam skakać wokół niego i zaczęłam mówić mu, co czuję, poszedł na terapię. Wstąpiła we mnie nadzieja. Zdecydowałam się na drugie dziecko – w październiku 2007 roku urodził się Dawid, którego nazywam dzieckiem nadziei.

Jednak przeszłość upomniała się o mnie. W styczniu 2008 roku odwieszono mi karę. W moim domu zjawiła się policja, zakuto mnie w kajdanki i przewieziono „na dołek”. Martwiłam się, co będzie z moimi dziećmi, czteroletnim Władkiem i czteromiesięcznym Dawidem, którego karmiłam jeszcze piersią. Myślałam, że zwariuję. Zostałam sama z moim strachem i  beznadzieją. Nie wiedziałam, co robić. Wtedy przyszła myśl, że Paweł w więzieniu się modlił. Zaczęłam więc i ja przez łzy modlić się na językach. Od jednej z osadzonych dostałam gedeonitkę i czytałam ją bez przerwy.

W międzyczasie mój mąż znalazł  panią adwokat, która zaczęła walczyć o przerwę w karze dla mnie. Wszyscy, od klawiszy po osadzonych, mówili mi: nie wyjdziesz stąd, odsiedzisz swoje. A ja, choć trzęsłam się ze strachu, powtarzałam: Bóg mi obiecał, że wrócę do domu.  I tak się stało – trzy dni przed Niedzielą Palmową wyszłam na wolność. Na przerwę w karze. Zaczęłam też starania o ułaskawienie i zyskałam  przerwę w karze do czasu zakończenia procesu ułaskawienia. W tym czasie razem z mężem przeszliśmy do kościoła protestanckiego. I choć dużo się w moim życiu zmieniło, jednak ciągle nie miałam przemienionego umysłu, ciągle myślałam, że muszę na wszystko zasłużyć, że jestem niewystarczająca.  Modliłam się,  studiowałam Słowo, chciałam się zmienić, być święta, ale im bardziej się starałam, tym bardziej niewystarczająca byłam.

Sprawa o ułaskawienie nie zakończyła się dla mnie pomyślnie. W związku z tym, że prezydent nie podpisał aktu ułaskawienia, musiałam stawić się do odbycia kary. Dawid miał wówczas 5 lat, a Władek 9. Pastor powiedział mi wtedy: przylgnij do Jezusa, a ten czas szybko minie. Tak zrobiłam. Ze wszystkich sił przylgnęłam do Jezusa. Wywieziono mnie do  najcięższego wiezienia dla kobiet w Polsce, do Grudziądza. Było za daleko, by mąż czy dzieci mnie odwiedzali, nie mogłam nic zrobić. Uchwyciłam się więc Jezusa i zaufałam mu,  a On mnie ochronił. Mnie i moją rodzinę. Innym razem opowiem o tym, co tam przeżyłam i jak Bóg troszczył się o mnie. Spędziłam tam rok.

Po wyjściu z więzienia, dostaliśmy z  mężem zaproszenie na seminarium „Doświadczenie krzyża”, organizowane  w Sarbinowie przez kościół Woda Życia i pastor Nancy McReady.   To tam usłyszałam, że Bóg wybrał mnie  przed założeniem świata i w miłości przeznaczył mnie dla Siebie. Pastor Nancy powiedziała też, że dobre uczynki równie szybko zaprowadzą mnie do piekła jak złe. Mówiła dalej, że to Jezus pokonał grzech, to Jego moc i miłość  uwolniła mnie od grzechu, a nie moje dobre uczynki. Zrozumiałam po tylu latach, że Bóg uznał mnie za godną, pomimo moich uczynków. I ukochał mnie jeszcze przed założeniem świata. Zdecydowałam wtedy, że skoro Bóg jest dobry dla mnie bez względu na moje uczynki, ja również chcę być dobra dlatego, że on mnie kocha. A będę dobra tylko dzięki Jego mocy i miłości. Im bardziej pozwolę Jezusowi mnie wypełnić, tym bardziej grzech będzie się wycofywał.

Chociaż moje długi nie stopniały, a komornicy nie przestali mnie nawiedzać,  zaczęłam się lubić, bo zrozumiałam, że to Bóg zdecydował, że jestem godna. On zrodził mnie i w Chrystusie przeznaczył dla siebie. Tylko On, nawet nie ja sama, ma prawo mnie osądzać, a On, już pierwszego dnia, gdy wyznałam, że Jezus jest Panem, dał mi swoje DNA.

We wrześniu byłam na wieczorze dla kobiet w Kamienicy pod Aniołami. Było mi ciężko, bo właśnie dowiedziałam się, że musimy się wyprowadzić z miejsca, w którym w końcu jest nam dobrze. Zanim przyszłam na spotkanie, zadawałam sobie pytanie: dlaczego ciągle moje życie jest takie pokręcone i ciężkie… Wtedy usłyszałam świadectwo jednej z kobiet: byłam alkoholiczką, mieliśmy długi, ale spotkałam Jezusa i teraz wychodzimy na prostą. Spłaciliśmy długi, kupiliśmy mieszkanie, jedziemy na wakacje. Siedziałam tam i myślałam: naprawdę Jezu? To chcesz mi dziś powiedzieć? Potem kolejna mówczyni zaczęła mówić, jakimi jesteśmy wspaniałymi Bożymi kobietami. A ja znów poczułam się beznadziejnie, bo widziałam, że w moim życiu to tak nie działa. I wtedy w duchu usłyszałam: ty nie jesteś Mariola ani Jola, ty jesteś Wiola i masz inną drogę. Spłynął na mnie ponadnaturalny spokój. Zrozumiałam, że Bóg mnie kocha, a ja jestem wystarczająca, bo On tak zdecydował. Zobaczyłam, że kiedy szłam przez wody, one mnie nie zatopiły, a gdy szłam przez ogień, on mnie nie spalił, bo Bóg był, jest i będzie ze mną. Mam jego DNA i nic nie oddzieli mnie od jego miłości – ani śmierć ani grzech.

Dziś myślę, że to wróg zrobił wszystko, bym nie weszła w miejsce mojego powołania i przeznaczenia, zamknął mnie w klatce lęku, kłamstwa i manipulacji. Jednak gdy w szczerości stanęłam przed Bogiem i uznałam, że jest dobry dla mnie, zrozumiałam, jaka jest prawda. Jestem wystarczająca i kochana, jestem córką Boga dzięki krwi Jezusa, a Jego miłość do mnie i do Ciebie jest nieskończona.

Historia Anny

 Byłam narkomanką

Zanim opowiem o moim doświadczeniu Jezusa, muszę przybliżyć moje życie sprzed nawrócenia.

Wychowywałam się w pozornie całkiem przyzwoitej rodzinie. Moi rodzice byli szanowanymi ludźmi, zamożnymi,  prowadzili własną działalność, mieli dużo przyjaciół i znajomych.

Z boku patrząc, można by nawet pozazdrościć: pełna, zamożna , kulturalna rodzina. Tylko w tej rodzinie nie było miejsca dla mnie, bynajmniej od zawsze tak czułam. Mierzyłam się z odrzuceniem – moja mama nie chciała drugiego dziecka, więc od poczęcia odczuwałam, że jestem „przypadkiem”, niechcianym przypadkiem. Byłam dzieckiem niesprawiającym kłopotów, zawsze z boku, dzieckiem, które bardzo się starało zadowolić swoich bliskich, ale nigdy nie było wystarczająco dobre. Do tego za zamkniętymi drzwiami mieszkania obrazek rodziny nie był już tak cudny: alkoholizm ojca, depresja matki, ciągłe awantury, dorastanie w ogromnym lęku.

W takim środowisku dorastałam. Nie czułam się kochana. Nie czułam się ważna. Nie czułam akceptacji ani nawet przynależności do mojej rodziny. Miałam zachwiane poczucie bezpieczeństwa. Moje podstawowe potrzeby emocjonalne nie były zaspokojone. W wieku 15 lat zabroniono mi się realizować, podejmować własnych decyzji co do swojego rozwoju i edukacji – została zabrana mi moja ostatnia, jakże ważna dla mnie, potrzeba samorealizacji. Zabroniono mi realizować własne pasje, zabroniono mi wybrać szkołę, do której chciałam pójść.

To był przysłowiowy gwóźdź do trumny. Poczułam, że muszę coś zrobić, że nie mogę żyć pod dyktando moich rodziców. Czułam, że tak bardzo pragnę miłości, akceptacji , zrozumienia, że zaczęłam poszukiwać środowiska, gdzie poczuję się ważna, gdzie będę czuła, że przynależę. Bardzo szybko weszłam w grupę zażywającą narkotyki. W wieku 15 lat pierwszy raz piłam alkohol i brałam narkotyki. W wieku 16 lat wzięłam pierwszy raz heroinę. W wieku 18 lat byłam już narkomanką ze strzykawką w ręku. Na tamten czas czułam się szczęśliwa, miałam poczucie, że w końcu decyduję o swoim życiu, że mam przyjaciół, że jestem ważna.

Bardzo szybko jednak przekonałam się, że kolejny raz w życiu zawiodłam się. Narkotyki tak wiele mi obiecywały, a w rezultacie pozbawiły mnie wszystkiego: godności, zdrowia, radości, bliskich ludzi.

Życie w nałogu jest strasznym cierpieniem, dlatego po jakichś 6 latach zaczęłam szukać pomocy. Pojechałam na pierwszą terapię, gdzie poznałam mojego przyszłego męża. Nadal tak bardzo pragnęłam, aby ktoś mnie pokochał, zaakceptował, żebym poczuła się ważna, doceniona. Deficyty niezaspokojonych potrzeb były tak duże, że ciągle szukałam. Ale i tym razem zawiodłam się, ponieważ mój mąż nie był w stanie ich zaspokoić – sam był poraniony i nie radził sobie w życiu. Przez chwilę wydawało mi się, że jestem szczęśliwa, ale nadal czułam ogromną pustkę.

Wróciłam do narkotyków i było tylko gorzej – wylądowałam na ulicy. 5 lat bezdomności to piekło na ziemi dla młodej kobiety.  Często mijamy ludzi z tak zwanego marginesu na ulicy, oceniamy ich, a nawet nie zastanowimy się, z jakiego powodu oni tam są, co tak naprawdę przeżywają. W końcu w wieku 27 lat wylądowałam w zakładzie karnym. Samotna, pusta, brudna, z ogromnym poczuciem winy, poczuciem porażki, przegrania życia, które tak naprawdę dopiero się przecież zaczynało.

Po wyjściu z więzienia jedyne, czego pragnęłam, to śmierć. Trzy nieudane próby samobójcze, brak perspektyw, ogromne cierpienie i ból spowodowały, że pewnej nocy gdzieś na ulicy z głębi serca zawołałam: „Boże, jeżeli jesteś, to mi pomóż albo daj mi w końcu umrzeć”. Byłam tak bardzo zdesperowana i cierpiąca, że był to krzyk z głębokości serca.

A Bóg patrzy na serce człowieka…

Wtedy w ponadnaturalny sposób, okoliczności zaczęły się zmieniać. W bardzo krótkim czasie znalazłam się w ośrodku chrześcijańskim, do którego przyjechałam bardzo chora, umierająca, bez nadziei. Wbrew okolicznościom wydarzyło się tam coś, co pozwoliło mi uwierzyć, że mogę zmienić swoją sytuacje. Usłyszałam, a tak naprawdę poczułam, że jest ktoś, kto tak bardzo mnie kocha, że oddał swoje życie za mnie – za tą dziewczynę, która zrobiła tyle złego, za tą dziewczynę, która przegrała swoje życie. Zrozumiałam, że jestem ważna dla Boga, że On mi przebaczył moje grzechy i akceptuje mnie taką, jaką jestem, że mogę przynależeć do rodziny w Jezusie Chrystusie, a przede wszystkim, nie muszę się już bać. W Jego Słowie codziennie czytałam: „nie lękaj się” .

I od tego zaczęła się moja przemiana. Bóg zainterweniował w każdą dziedzinę mojego życia. Choć proces przemiany był długoletni i miał swoje etapy.  Bywał bolesny, wymagał wychodzenia ze strefy komfortu, wymagał wysiłku, ale pomimo trudności widziałam, że Bóg współdziała ze mną ku dobremu, że jest przy mnie i mnie wspiera. W moim życiu tak wiele się zmieniło! Czasami samej trudno mi już uwierzyć, że kiedyś byłam na dnie, bo stare przeminęło i wszystko stało się nowe.

Wszystko stało się nowe! Dziś jestem już 20 lat mężatką. Mój mąż jest moim przyjacielem i choć miewamy kryzysy, to zawsze szukamy rozwiązań – nasze życie jest jak rejs. Mam dwójkę cudownych synów. Pierwszemu lekarze nie dawali szans – mówili, że nie urodzę zdrowego dziecka, a on jest w pełni zdrowym, cudownym chłopakiem. Młodszy syn, któremu prawo i system mówiły, że z taką przeszłością potencjalnych rodziców, nie da się przejść procesu adopcji, dziś jest z nami już 3 lata i jest dla nas cudem do odkrycia. Ponadto jeszcze kilka lat temu nie miałam gdzie się podziać, dzisiaj mam piękne mieszkanie i czuję się bezpieczna.

Kiedyś samotność była wszechogarniająca, a teraz mam przyjaciół i wielu wspaniałych ludzi wokół  siebie, których Bóg postawił na mojej drodze. Ci ludzie mieli udział w tym, że dziś jestem tu, gdzie jestem.

Kiedyś żebrałam na ulicy, a dziś uczciwie zarabiam jako psychoterapeutka, niczego mi nie brakuje i mogę finansowo błogosławić innym.

Kiedyś bez wykształcenia, bez pracy, dziś mam pracy, którą kocham, pod dostatkiem. Sama bym sobie tego lepiej nie wymyśliła – zajmuję się pomocą, a bardziej zmianą i zdrowieniem osób. To jest moje powołanie i sama nie wiem, czy bym się zdecydowała na taką pracę.  Moja ścieżka zawodowa to coś więcej niż praca, to spotkanie z drugim człowiekiem i pomoc w cierpieniu.

Jeżeli czytasz dziś to świadectwo,  a do tej pory myślałaś, że w jakichś obszarach twojego życia zmiana jest niemożliwa, masz wrażenie, że doszłaś do ściany i nic już nie możesz zrobić, to chcę ci powiedzieć, że jeżeli Bóg był w stanie pomóc mi przemienić moje życie, to jestem przekonana, że jest w stanie zainterweniować w twoim życiu.  Tylko otwórz swoje serce, zaproś Go, zaufaj, podejmij decyzję, działaj i bądź zdeterminowana, a zobaczysz zmiany i oddasz Bogu chwałę.

Nie wiem, przez co dziś przechodzisz ani, ile już musiałaś przetrwać. Wiem jednak, że Bóg jest dobrym Bogiem, który kocha ciebie i mnie, który kocha nas tak bardzo, że poświęcił swojego drogocennego Syna.

Pozwól rozpalić w sobie iskierkę nadziei poprzez ufność, że Bóg jest obok.

Anna

Historia Agnieszki

 Nie jest ważne, czy przewidziałeś deszcz, ważne, czy zbudowałeś arkę.

Łódź, 4 sierpnia 2009

Dzisiaj nasz synek – Szymon Jan – kończy 3 miesiące! Jest to dla nas tym bardziej niezwykłe i cenne, że Szymka mogło z nami w ogóle nie być. Chcemy podzielić się z Wami historią narodzin naszego synka Szymka przede wszystkim w jednym celu – aby zaświadczyć o mocy i nieskończonej miłości Jezusa Chrystusa, który nas przeprowadził przez najtrudniejsze – jak dotąd – doświadczenie naszego życia.

Wszystko zaczęło się w listopadzie 2008 roku, kiedy dowiedzieliśmy się, że jestem w ciąży. Bardzo, bardzo się z Piotrem ucieszyliśmy. Były co prawda małe komplikacje – w macicy umiejscowiła się bowiem torbiel. Jednak z tygodnia na tydzień zanikała i lekarz zalecał mi odpoczywać, a nie panikować, bo nie zagrażała ona ciąży. Tym, że spodziewamy się dziecka, podzieliłam się z moją przyjaciółką Moniką. Poprosiłam, by pamiętała o nas w modlitwie. Jakie było moje zdumienie (i… złość), gdy kilka dni później zadzwoniła do mnie i powiedziała: „wiesz, kiedy modliłam się o ciebie, Bóg powiedział do mnie: ta ciąża będzie trudna, ale dziecko będzie zdrowe”. Byłam zła na Monikę, że mówi mi takie rzeczy, że mąci mój spokój, którego potrzebowałam jak każda przyszła mama. Postanowiłam o tym nie myśleć, zwłaszcza że wspomnianych przez Monikę trudności upatrywałam w istnieniu torbieli, która się przecież zmniejszała.

Mijały dni, tygodnie. Ciąża przebiegała prawidłowo, dziecko rozwijało się dobrze. 27 kwietnia, w 27 tygodniu ciąży (6. miesiąc), zapisałam się na bardzo dokładne USG, podczas którego można ocenić szczegółowo stan dziecka. W czasie badania najpierw zobaczyłam zaniepokojoną twarz lekarza. Potem usłyszałam: „nie jest dobrze, dziecko jest za małe, ma zwłaszcza za mały brzuszek, jego wymiary wskazują na 23/24 tydzień ciąży, waży zaledwie 650 gram”. Potem było jeszcze gorzej: „pani łożysko jest w bardzo złym stanie, ma III stopień dojrzałości, wygląda na 33 tydzień ciąży; poza tym ma pani nieprawidłowe przepływy, brak fal D w pępowinie i dlatego płód się nie rozwija. Musi się pani jak najszybciej skontaktować ze swoim lekarzem prowadzącym, bo najprawdopodobniej trzeba będzie szybciej niż planowano rozwiązać tę ciążę”. Dwa dni później byłam w szpitalu, gdzie zrobiono mi ponownie USG, które potwierdziło pierwszą diagnozę. Usłyszeliśmy z Piotrem, że będzie trzeba przerwać ciążę, gdyż jej kontynuowanie grozi zgonem wewnątrzmacicznym. Nikt nie daje nam gwarancji, że nasz syn urodzi się żywy, że przeżyje kolejne dni, ani tym bardziej, że będzie zdrowy. Powiedziano nam, że nawet jeśli Szymek przeżyje, to jakość jego życia będzie bardzo zła (może nie widzieć, nie słyszeć, mieć porażenie mózgowe, itd.). Oczywiście nie spodziewaliśmy się takich wiadomości. Cały czas w sercu mieliśmy jednak jedną myśl: „wiemy, komu zaufaliśmy”. Wiedzieliśmy, że jestem razem z Szymkiem w najlepszych, bo boskich rękach, że On ma nad całą sytuacją kontrolę, że nawet włos z głowy nam nie spadnie, jeśli Bóg na to nie pozwoli.

Ogromnym wsparciem była dla nas modlitwa całego naszego kościoła i wizyta pastora w szpitalu dzień przed operacją.

I tak, 4 maja, przyszedł na świat nasz syn – Szymon Jan. Imiona nieprzypadkowe – Szymon oznacza w języku hebrajskim PAN WYSŁUCHAŁ, a Jan PAN JEST ŁASKAW. Szymek ważył tylko 650 gram, miał 32 cm wzrostu. Ponieważ nie miał rozwiniętych płuc, w drugiej dobie życia został zaintubowany i przez 10 dni oddychał przez respirator. Pierwszego dnia po porodzie lekarz prowadzący Szymka powiedział: „pani syn ma mniej niż 50% szans na przeżycie” – wśród dzieci z masą urodzeniową poniżej 1000 gram tylko 3 na 10 przeżywa. Pomyśleliśmy, że lekarze mają swoje statystyki, a Dobry Bóg ma swoje plany i zamierzenia.

I tak było z każdym schorzeniem, które zagrażało Szymkowi (poniższe dane uwzględniają statystyki dla dzieci urodzonych w 28 tygodniu ciąży, o masie mniejszej niż 1 kg):

– 4-5 dzieci na 10 ma otwarty przewód tętniczy (przewód Bottala) – jest to naczynie krwionośne funkcjonujące w pobliżu serca w życiu płodowym, które powinno się zamknąć w ciągu kilku dni po narodzinach; otwarte powoduje, że zbyt dużo krwi przepływa przez płuca, zwiększając ryzyko przewlekłej choroby płuc oraz obciążając serce – u Szymka ten przewód był zamknięty;

– u 5-6 dzieci na 10 występują wylewy dokomorowe w mózgu, których konsekwencją mogą być problemy neurologiczne, uszkodzenia wzroku, słuchu, porażenie mózgowe – Szymek nie miał żadnych wylewów;

– 7-8 dzieci na 10 boryka się z retinopatią wcześniaczą, czyli nieprawidłowym rozwojem naczyń krwionośnych w siatkówce oka – u Szymka nie stwierdzono cech retinopatii;

– 1 dziecko na 10 ma martwicze zapalenie jelit –  schorzenie przewodu pokarmowego – z Szymka jelitami wszystko jest w porządku.

Dodam jeszcze, że Szymek słyszy, ma odruchy ciała adekwatne do swojego wieku i jest pogodnym, małym człowiekiem. Jedyną „pamiątką” po wcześniejszych narodzinach jest, póki co, przepuklina pachwinowa (nie jest to nic poważnego, do zoperowania chirurgicznie, jak Szymek nabierze jeszcze więcej masy) oraz uszkodzona przegroda nosowa od rurek, które pomagały mu oddychać (nadaje się do operacji plastycznej lub pozostawienia dla większego uroku osobistego:).

W szpitalu Szymek spędził 82 dni. Dla nas były to z jednej strony dni trudne i wyczerpujące, z drugiej zaś doświadczaliśmy niesamowitego „nieziemskiego” posilenia od Boga. To On posyłał do nas cudownych ludzi, którzy wspierali nas swoimi modlitwami, listami, obecnością i chęcią pomocy. Dostawaliśmy słowa otuchy od ludzi, których nigdy nie widzieliśmy. Niech Wam wszystkim Bóg błogosławi! Każdego dnia! Bóg postawił na naszej drodze doświadczonych, mądrych lekarzy. A przede wszystkim dawał nam odczuć swoją nieskończoną troskę i miłość. W Jego obecności wiedzieliśmy, że nic nie może nam się stać, że razem z Nim możemy przejść przez wszystko. Dzięki Jezusowi mogliśmy w tym trudnym okresie śmiać się, ufać i ze spokojem patrzeć w przyszłość. Śmiem twierdzić, że bez Niego nie bylibyśmy w stanie normalnie funkcjonować.

Kiedyś usłyszeliśmy kazanie, w którym słowem przewodnim było: „nie jest ważne, czy przewidziałeś deszcz; ważne, czy zbudowałeś arkę”. My nie przewidzieliśmy deszczu, który na nas spadł. Ale mieliśmy arkę. Naszą arką jest Jezus Chrystus. Bez Niego byśmy zatonęli.

Agnieszka i Piotr

 

Wywyższać cię będę, Boże mój, Królu,

I błogosławić imieniu twemu na wieki.

Co dzień błogosławić ci będę

I wysławiać imię twoje na wieki.

Wielki jest pan i godzien wielkiej chwały,

A wielkość jego jest niezgłębiona. (…)

Pan podtrzymuje wszystkich upadających

I podnosi wszystkich zgnębionych.

Oczy wszystkich w tobie nadzieję mają,

A Ty im dajesz pokarm ich we właściwym czasie.

Otwierasz rękę swą i nasycasz do woli wszystko, co żyje.

Sprawiedliwy jest Pan na wszystkich drogach swoich

I łaskawy we wszystkich dziełach swoich.

Bliski jest Pan wszystkim, którzy go wzywają,

Wszystkim, którzy go wzywają szczerze. (…)

NIECH USTA MOJE GŁOSZĄ CHWAŁĘ PANA

I NIECH WSZELKIE CIAŁO BŁOGOSŁAWI IMIĘ JEGO ŚWIĘTE

NA WIEKI WIEKÓW!

Psalm 145